Archiwum 17 kwietnia 2009


kwi 17 2009 taktakjasne
Komentarze: 0

Tam, na tym odległym wzgórzu stoi zamek. Widzicie, jak jego liczne baszty i wieże sterczą wysoko i przebijają nocne niebo? To zamek Rittil, górujący nad rozległym lasem, przyczajony jak potężna, czarna smoczyca na skale. Pod jej skrzydłami kryją się domy mieszczan. Drewniane chatki, przytulone do kamiennych murów, niczym młode smoczątka do swej matki. O tej porze całe miasto śpi, i tylko nieliczni, odważni, głupi, bądź też pijani, przemierzają ulice. Przecież każdy wie, że o tak późnej porze, gdy księżyc łypie groźnie na pobliskie lasy, budzą się ziemne skrzaty, cierniowe duchy, wąpierze i inne złośliwe stworzenia, często zapuszczające się do miasta. Tak więc, miasto spało niespokojnym snem, mając ponad dachami swojego obrońcę, swoją czarną smoczycę. Czy zamek też spał? Czy też przymknął swe kamienne powieki w oczekiwaniu na świt? Chodźcie, zobaczymy, co też dzieje się w zamku Rittil.

***

Król po cichu wyślizgnął się spod ciężkiej, satynowej kołdry. Usiadł na brzegu łóżka dotykając stopami grubego, miękkiego dywanu. Przez wąskie, wysokie okno, do komnaty wpadała bladoniebieska smuga księżycowego blasku, kładąc się srebrzystym klinem na podłodze. Już czas... Obejrzał się przez ramię, spoglądając na małżonkę, która wtulona w aksamitną poduszkę, cicho westchnęła przez sen. Jej jasne loki rozsypane były na pościeli. Wstał i na palcach ruszył w kierunku drzwi. Po drodze rzucił okiem na synka. Młody Asmund leżał na łóżku, przytulony do boku swojego pupila, wielkiego, kudłatego brytana, którego z przekory nazywano Niedźwiadkiem. Jasnowłosa główka Asmunda spoczywała na boku psa. Unosiła się w górę i w dół, zgodnie z rytmem oddechu zwierzaka.
Powoli, opierając dłonie na mosiężnej klamce, król otworzył drzwi komnaty. Zawiasy cicho skrzypnęły, Z niepokojem spojrzał na łoże. Elfryda dalej zanurzona była w sennych marzeniach, tak samo zresztą jak Asmund. Jedynie Niedźwiadek uniósł czujnie jedną powiekę, ale upewniwszy się, że to tylko jego pan gdzieś wychodzi, zamknął je z powrotem i sapnął sennie.
Korytarz był jasno oświetlony pochodniami, wiszącymi w pięknie zdobionych uchwytach. Przy drzwiach, na stołku, siedział wartownik. Oparty o ścianę, mruczał coś przez sen. Ciężka od zmęczenia głowa spoczywała, na okutej w zbroje, piersi żołnierza. Z pół otwartych ust, co jakiś czas wylatywały świszczące dźwięki.
„Za co oni dostają żołd?”. Pomyślał król i, nie budząc żołnierza, ruszył w lewą stronę korytarza. Wkrótce doszedł do miejsca, gdzie na prawej ścianie wisiało zwierciadło oprawione w piękną ramę. Wykute ze srebra pnącza wina, oplatały brzegi lustra. Było ono duże na całą wysokość korytarza i szerokie na jakieś dziesięć łokci. Król zatrzymał się i spojrzał na odbicie w nim. W tafli można było dostrzec szczupłego, mężczyznę w średnim wieku. Jeszcze nie starca, ale już nie pełnego witalności i wigoru młodzieńca. Czarne, poprzetykane pasemkami siwizny włosy zakrywały uszy i opadały, na niegdyś potężne ramiona. Zielone, przenikliwe oczy wpatrywały się smutno w lustrzany obraz. Król spojrzał jeszcze dla pewności w korytarz. Już czas. Szczupłe dłonie mężczyzny zaczęły głaskać powietrze, palce przędły niewidzialne nici, układając zawiły wzór. Usta poruszały się, szepcąc słowa, które przywodziły na myśl syk polnego węża. Ostatnim gestem ręki, król ostrożnie oparł drżące palce na tafli lustra. Gładka powierzchnia zaczęła delikatnie falować, niczym zmącona woda.. Władca, ze smutnym uśmiechem, zdjął ze ściany jedną z pochodni Ręka zatopiła się w płynnym szkle. Za dłonią podążyło ramię, a za nim całe ciało.
Po tej stronie korytarz zniknął. Jedyna droga prowadziła w dół, po stromych, krętych schodach, zanurzających się w mroczne odmęty zamku. Od kamiennych ścian dobiegało przejmujące zimno, wdzierając się pod cienką tunikę mężczyzny. Że też nie wziął ze sobą płaszcza. Powoli i rozważnie stawiał stopy na gładkich stopniach. Schody kończyły się łukowatym przejściem. Przed przekroczeniem progu, król znowu zasyczał niczym wąż, zdejmując magiczne bariery.
Pomieszczenie zalane było mrokiem. Światło pochodni wyławiało z ciemności tylko nieliczne przedmioty. Gdzieś, w zasięgu wzroku, mignął skórzany fotel, gdzie indziej regał, pełen zakurzonych książek, a jeszcze indziej, jakieś szklane, podłużne fiolki. Król stąpał po zimnym kamieniu, a jego oddech zamieniał się w parę. Mężczyzna podszedł do każdej ze ścian pomieszczenia, rozpalając tkwiące w nich pochodnie. Gdy światło rozdarło mrok, władca ogarnął wzrokiem swoją pracownie. Tak, to właśnie tu kryła się tajemnica władcy. To w tych zakurzonych księgach, spreparowanych kościach zwierząt, wszelakiej maści odczynnikach, znajdowała się wiedza, dla której król poświęcił połowę swojego życia. Dzisiaj wykorzysta tę wiedzę. Na obitym skórą fotelu leżał czarny, gruby płaszcz, którym król okrył zziębnięte ciało. Z obszernej biblioteczki wyłowił opasły tom, owinięty w czarno-złotą okładkę. Władca rozsiadł się wygodnie i w ciszy zaczął studiować księgę, kartka po kartce. Gdybyśmy zajrzeli mu przez ramię, moglibyśmy na kartach książki dojrzeć jakieś tajemnicze ryciny, zdobne grafiki i niesamowicie poskręcane litery. Król już kiedyś czytał tę księgę, ale jeszcze nigdy nie wykorzystał mądrości w niej zawartej. Nie było to zbyt bezpieczne i roztropne, ale co powstrzyma człowieka, którego rozpacz zapędziła na niezgłębione ścieżki czarnoksięstwa.
Zostawmy na chwile króla, pochylonego nad żółtymi stronnicami. Nie przeszkadzajmy mu w lekturze. Wróćmy do sypialni władcy, gdzie mały Asmund, Elfryda i Niedźwiadek pogrążeni są w słodkim śnie. Gdybyż to byli świadomi, gdzie znajduje się ich ojciec, maż, pan, czym para się ich ukochany. Gdyby wiedzieli, to czy leżeliby tak, zatopieni w objęciach snu?
Elfryda spała wtulona w miękką poduszkę. Gdybyśmy spojrzeli na królową uważniej, na jej podłużną twarz, dostrzeglibyśmy nienaturalną bladość, suche usta, spocone czoło. Gdybyśmy przyłożyli ucho do jej spierzchniętych warg, usłyszelibyśmy charczący oddech, jakby z trudem wydostający się z płuc. Elfryda była chora. Śmierć, powoli tłoczyła swoje tchnienie w ciało królowej. Wyniszczała ją od środka. Z dnia na dzień, Elfryda traciła siły. I chociaż dziesiątki medyków, znachorów, zaklinaczy i innych adeptów lecznictwa próbowało uzdrowić władczynię, to choroba nadal tłoczyła jad w jej królewskie żyły.
Przyjrzyjmy się chłopcu, wtulonemu w swojego najlepszego, kudłatego przyjaciela. W tym młodym człowieku są ogromne pokłady siły, potencjał, nad którym nie da się zapanować. Odważny, zręczny, bystry. Wspaniały dziedzic, o jakim marzy każdy ojciec. Rumiane policzki dziecięcia, jego spokojny oddech, małe, silne piąstki zaciśnięte na futrze Niedźwiadka. Wszystko to świadczyło o witalności młodego Asmunda.
Opuśćmy, zalany księżycowym blaskiem pokój, chorą Elfrydę i pełnego życia chłopca. Wyjdźmy cicho z komnaty, mińmy śpiącego żołnierza, przejdźmy przez tajemnicze lustro i z powrotem zawitajmy w pracowni króla. Czy wspomniałem jak się zwie nasz bohater? Jego imię brzmi Harald. Władca skończył czytać i przez chwilę pogrążył się w rozmyślaniach. W zielonych oczach pojawiło się wahanie, ale tylko mignęło w czarnych źrenicach, po czym czmychnęło w dal. Król już dawno postanowił to zrobić. Wiedział, że paranie się tak potężnym czarami zazwyczaj nie przynosi nic dobrego, ale musiał spróbować, zaryzykować. Elfryda go potrzebowała, jego ukochana. Nie mógł pozwolić by umarła, by zostawiła bliskich w rozpaczy. Co Harald, zwany Hardym powie małemu Asmundowi, gdy chłopak będzie patrzył, jak jego matka leży nieruchoma, zimna, martwa. Co mu powie? Król, który nie raz zabijał bez zastanowienia, skazywał na śmierć niewinnych ludzi, stanie przed swoim zdezorientowanym synkiem i nie będzie mógł mu wyrzec ani słowa. Żaden dźwięk nie przeciśnie się przez jego gardło, bo będzie wiedział, że mógł zapobiec tragedii, ale się nie odważył. Tak więc musiał spróbować. Nasz władca wstał energicznie z fotela i zaczął przygotowywać się do rytuału.

W oknie sypiali siadła duża sowa, chyba puszczyk. Nocny przybysz skubnął jakieś niesforne piórko na swoim skrzydle i spojrzał w głąb pomieszczenia. Jego wielkie, złote oczy dostrzegły ogromne łoże, w którym spała kobieta i chłopczyk z psem. Ptak nastroszył piórka, bo w komnacie wyczuł odór śmierci. Zazgrzytał nerwowo pazurkami o kamienny parapet, wydał z siebie przeciągły pisk i pofrunął na spotkanie z księżycem.
Asmunda obudził jakiś hałas. Otworzył zaspane oczy i podniósł główkę. Niedźwiadkowi uszy stanęły na baczność, próbując złowić dźwięki nocy. Książe spojrzał w okno, przez które można było zobaczyć ciemny zarys jakiegoś ptaka, który wydawał się jedynie małą plamką na tle jasnego księżyca. Chłopczyk przetarł oczy i spojrzał na rodziców. Mama spała w najlepsze, a tata...Taty nie było. Asmund spojrzał podejrzliwym wzrokiem na psiaka i wyszeptał oskarżycielskim tonem:
-A gdzie tata?
Pies przekrzywił ogromny łeb i zerknął na chłopca jednym okiem.
„A skąd ja mam wiedzieć?” Zdawało się mówić psie ślepie. Książe odwrócił się nerwowo w stronę matki. Przez chwile kusiło go, by ją obudzić, ale jeszcze miał w głowię obraz ojca, który mówił niedawno:
-Mama jest bardzo chora. Musi jak najwięcej wypoczywać, więc nie budź jej z byle przyczyny.
-A kiedy wyzdrowieje?
-Jak będzie dużo odpoczywać i nikt nie będzie jej zawracać niepotrzebnie głowy.
Asmund był posłusznym chłopcem. Spojrzał smutnym wzrokiem na swoją ukochaną mamę, po czym odwrócił się do Niedźwiadka, który znowu spuścił łeb i próbował powrócić do swoich psich snów. Chłopak nie pozwolił mu na to i szarpnął go delikatnie za ucho. Zwierzak spojrzał w niemym proteście.
- Choć Niedźwiadku, poszukamy taty- rzekł książę i powoli podszedł do drzwi.-Tylko nie obudź mamy- pogroził palcem.
Brytan ziewnął na swój psi sposób, zeskoczył z łóżka, przeciągnął się i ruszył za chłopcem. Ten już wychylił jasną główkę za drzwi i uśmiechnął się szeroko na widok śpiącego strażnika
-Idziemy, droga wolna- skinął na brytana.
Korytarz biegł prostopadle do drzwi. Asmund spojrzał najpierw w lewo, później w prawo.
„W którą stronę poszedł tata?”, pomyślał i strapił się z lekka, lecz jego bystre, niebieskie oczy zwróciły się w stronę Niedźwiadka, który próbował właśnie zagryźć jakąś pchłę na swoim grzbiecie. Chłopak pochylił się nad pupilem i wyszeptał do kudłatego ucha:
-Szukaj taty Niedźwiadku! Szukaj pana!
Pies przekrzywił głowę i spojrzał smutnie na zamknięte przed chwilą drzwi do sypialni. Najchętniej położyłby się znowu spać, ale w końcu nie mógł zawieść chłopca. A jako, że Niedźwiadek był mądrym psem, toteż zaraz podjął trop i z nosem przy posadzce poczłapał w lewą odnogę korytarza. Asmund, jak mógł najciszej, ruszył za kudłatym przyjacielem oglądając się co chwila za siebie.
Pies stanął tak nagle, że książę mało na niego nie wpadł. Zatrzymali się w pobliżu wielkiego lustra ściennego. Brytan spojrzał na swoje odbicie w nim, po czym przekrzywił łeb i podniósł do góry jedno ucho. Był wielce zafrapowany widokiem samego siebie, ale jeszcze bardziej dziwiło go to, że zapach króla urywał się tuż przy lustrze. Obwąchał dokładnie tafle szkła, po czym spojrzał zrezygnowany na Asmunda.
- No co Niedźwiadku, czemu się zatrzymałeś?
Pies pacnął nosem lustro, po czym zaskomlał cicho. Książe przyjrzał się zwierciadłu. Oparł na nim dłonie i zaczął macać gładka powierzchnie.
-No przecież nie mógł nagle zniknąć- wyszeptał –To na pewno jakieś ukryte przejście. Niedźwiadku, pomóż mi szukać, sam nie...- przerwał, gdy poczuł, że ręka weszła gładko w tafle szkła. Zaszokowany, natychmiast ją cofnął i zerknął na nią podejrzliwie. Obejrzał z każdej strony. Gdy stwierdził, że ręka jest cała, powoli włożył dłoń z powrotem w lustro. Delikatne mrowienie rozeszło się po ramieniu Asmunda. Osłupiały, zrobił krok i zatopił się w srebrzystej, pofalowanej powierzchni. Niedźwiadek chciał pójść za chłopcem w odmęty zwierciadła, ale tylko boleśnie uderzył czaszką w tafle. Aż dziw, że się nie rozbiła( tafla oczywiście). Usiadł więc i postanowił poczekać na chłopca. Lecz, gdy ten długo nie wracał, zwyciężyło psie uwielbienie do ciepłej pościeli i miękkiego łóżka, więc nasz czworonożny przyjaciel poczłapał w stronę sypialni.

Krąg przywołania był już gotowy. Świece stały tam, gdzie powinny stać, a wzory, napisane czerwoną kredą, pokrywały posadzkę. Purpurowe zawijasy, kanciaste figury, wszystko narysowane w należytym miejscu. Król był bardzo dokładnym i sumiennym człowiekiem, szczególnie, jeżeli chodziło o tak nieprzewidywalną dziedzinę wiedzy, jaką jest magia. Tak więc, kilka razy sprawdził ułożenie każdej świecy, każdą krzywiznę kredowego kręgu. Westchnął głęboko i spojrzał na jaskrawe płomyki świec, które drgały niespokojnie. Takim właśnie płomykiem była jego ukochana. W każdej chwili mogła zgasnąć. Życie ledwie się w niej tliło. Musiał ponownie rozpalić w niej żar, uchronić ten wątły płomyk jej życia przed podmuchem śmierci. Gdy lekarze, kapłani i inni szarlatani orzekli, że królowa niedługo umrze, że nie ma lekarstwa, Harald nie wahał się długo, czy użyć czarnoksięskiego kunsztu. Wiedział, że nie należy zbyt pochopnie korzystać z mocy ciemności, ale czego się nie robi dla miłości. Król kochał Elfrydę od pierwszego wejrzenia, od pierwszych słów, które do niego wypowiedziała, od pierwszego zapachu, pierwszego dotyku jej dłoni. Poznali się w wieku kilkunastu lat. On- młody książę, ona-córka barona. Ach, jakże piękne chwile spędzili razem. Te przecudowne wschody i zachody słońca, spędzane w zamkowym ogrodzie, te wszystkie konne przejażdżki, wspólne noce, romantyczne wieczory. I, mimo że królewska para miała mnóstwo obowiązków związanych z zarządzaniem królestwem, zawsze znajdowali czas dla siebie. I teraz, wszystkie te chwile miały się okazać tylko wspomnieniem. Królowa umierała, umierał też król. Rozpacz pożerała go od środka, gdy tylko patrzył na bladą, zmęczoną twarz Elfrydy, na jej zapadnięte policzki i wyblakłe oczy. Nawet teraz, stojąc przed kręgiem, pośród świec, miał przed oczyma wymęczoną twarz królowej. Oczy Haralda zrobiły się wilgotne. Ale nie. Nie pora na płacz! Trzeba działać. Władca otarł załzawione powieki i uspokoił się. Gdy ochłonął, podniósł wysoko ręce i rozcapierzył palce. Głośnym, tubalnym głosem zaczął wyrzucać z siebie potok inkantacji. Dłonie falowały nad głową i przed twarzą, rysując w powietrzu skomplikowane znaki. Powiało chłodem. Głos króla był coraz głośniejszy, oczy zapłonęły dziwnym bladym blaskiem, a włosy rozwiały się w szalonym tańcu. Palce, jakby grały na niewidzialnych strunach, szarpały powietrze, przesycone melodyjnym głosem króla. Tam, gdzie były narysowane kredą symbole, teraz zaczęły pojawiać się płomienie. Niskie i zielonego koloru. Można by porównać je do kępek trawy, poruszanych delikatnie przez wiatr. Języki ognia zaczęły rosnąc, chybocząc się na wszystkie strony . Jedna stopa wysokości, dwie stopy. Płomienie rosły i coraz bardziej zacieśniały krąg. Gdy król chrypiącym głosem wypowiedział ostatnią sylabę, i gdy zdrętwiałe ręce opadły bezsilnie, kończąc przędzenie sieci czarów, stały się dwie rzeczy. Najpierw, wszystkie świece i pochodnie w pomieszczeniu zgasły, tak że tylko zielony ogień oświetlał komnatę i postać króla, który w osłupieniu patrzył na swoje dzieło. Następnie, pełgające wokół środka kręgu płomienie, powoli zaczęły opadać niczym kurtyna.
- Co ja zrobiłem...?- wyszeptał król, widząc, co wynurza się pośrodku znikającego ognia.
Najpierw pojawiła się głowa. Czerń włosów zasłaniała pochyloną twarz. Potem barki, ramiona, pierś, biodra. Wszystko okryte zwykłą, lnianą, szarą tunika. Rękawy były jakby trochę za długie , bo wystawały z nich ledwie czubki bladych palców. Następnie, przyszła kolej na nogi, też skryte pod obszerna szatą. Gdy płomienie znikły zupełnie, postać nadal stała nieruchomo z opuszczonymi rękami i schyloną głową. Przypominałaby zwykłego stracha na wróble w tych wieśniaczych szatach. Przypominałaby, gdyby nie jej postawa, pełna opanowania, gdyby nie ta aura, oplatająca ją w każdym calu i gdyby nie te włosy. Lśniące, czarne jak pióra kruka, umoczone w atramencie i otulone gęstym mrokiem. Król nawet nie zauważył, że pochodnie znów zapłonęły, lecz tym razem znajomym, zielonym ogniem. Stał oniemiały, nie mogąc wymówić ani słowa. Wpatrywał się tylko szeroko otwartymi oczyma na czarnowłosą postać. Najpierw usłyszał melodyjne nucenie, potem czysty jak łza, kobiecy głos, zaczął śpiewać:

Witaj, witaj o mój miły, co tam skrywasz za plecami?
Ja żem przyszedł, ja żem przyszedł tu z kwiatami
A dla kogóż te różyczki, te kaczeńce i dzwoneczki?
Dla mej lubej z gładkim licem, mej gwiazdeczki
Świeci ona tylko dla mnie, tylko dla mnie się uśmiecha
Tylko dla mnie błyska okiem, to największa ma pociecha.
Kim że jest gwiazdeczka twoja?
Tyś nią jest, tyś jest moja...

Król stał nieruchomo, wsłuchany i urzeczony pieśnią, którą w latach swojej młodości czule śpiewał swojej miłości, swojej królowej.
- Kim...Kim jesteś? - przerażonym głosem zapytał Harald, gdy wyrwał się z uroku pieśni. Postać, powolnym ruchem bladej dłoni odgarnęła włosy z twarzy.
- A kogo wzywałeś, Haraldzie?- Głos był melodyjny, urzekający. Odsłonięte lico gładkie i blade jak alabaster, a usta, wykrzywione w lekkim uśmiechu, czarne jak heban. Migające światło zielonych pochodni, rzucało złowrogie cienie na obliczu kobiety. Kobiety? Gdy niewiasta otworzyła swe oczy, król zamarł, a po jego plecach przebiegł zimny dreszcz. Nieraz, mówi się, że oczy są jak głęboka toń oceanu, albo jak zielone łąki. Te natomiast były jak śniegowy puch. Nie posiadały tęczówek ani źrenic. Były zimne i białe jak zimowy podmuch. Odrzucały, a jednocześnie wciągały w swoją mroźną toń. Twarz była bez żadnej rysy, czy zadrapania, jakby wykuta i oszlifowana w najgładszym kamieniu. Harald dopiero po dłuższej chwili skontaktował, że kobieta zadała mu pytanie.
- Ja ..Pani wzywałem Kosiarza, ale...- zająknął się król. Był strasznie skołowany i zarazem przestraszony. Już sam rytuał przywołania był niebezpieczny, a teraz, gdy zamiast Mrocznego miał przed sobą bladą, czarnowłosą niewiastę, nie wiedział co zrobić. Może pomylił się podczas wygłaszania formuły, albo źle nakreślił symbole. A jeżeli nie przyzwał Kosiarza, to kogo? Wszystkie te myśli kłębiły się w głowie Haralda jak czarne burzowe chmury.
– Ale co...?- Perłowo oka niewiasta uśmiechnęła się tajemniczo - Spodziewałeś się kościotrupa w czarnym habicie i z kosą w ręku?
-No...No tak? – przyznał się król, opanowując z wolna drżenie kolan. Pani zaśmiała się cicho, jednakże nie szyderczo i kpiąco, ale tak, jak matka śmieje się z krnąbrnego urwisa, który założył spodnie tył na przód. Gładki śmiech niewiasty przez jakiś czas odbijał się echem od kamiennych ścian pomieszczenia.
-Eh, królu, mój królu. Myślałam, że koronę noszą bystrzy ludzie o giętkim umyśle. Pozwolisz, że usiądę? – Ostatnie zdanie wypowiedziała idąc, a raczej sunąc w stronę fotela. Wydawało się, że nie stawiała kroków, a raczej płynęła po kamiennej posadce. Król stał oniemiały, gdy niewiasta minęła go o długość wyciągniętej ręki. Ileż ta postać ma wdzięku, ile mocy...Czemu chodzi w pospolitej, szorstkiej, lnianej szmacie? Nieznajoma usiadła, opierając się wygodnie. Rzuciła czarowny uśmiech w stronę króla i spytała:
- Tak więc, po co mnie wezwałeś, Haraldzie?
Król nie zachowywał się wcale jak król. Cały drżał, wyłamywał sobie nerwowo palce. Dopiero teraz, patrząc w białą pustkę jej oczu, zrozumiał z kim ma do czynienia, że oto, przed nim siedzi Pan, a raczej Pani, Śmierć. Trochę trwało za nim wykrztusił z siebie składne zdanie.
-Tyś...Tyś jest panią Życia i Śmierci. Ty królujesz w Podziemnym Świecie...
- Haraldzie, darujmy sobie –przerwała - Doskonale przecież wiemy Kim jestem, więc może przejdź od razu do rzeczy, dobrze?- spytała niewinnie, bawiąc się kosmykiem czarnych włosów.
- Do rzeczy?- spytał oszołomiony król, lecz po chwili podchwycił wątek.
- Moja małżonka, królowa, umiera. Nikt nie może jej pomóc. Nikt nie może jej zawrócić ze ścieżki umarłych. Błagam ciebie, Pani, o pomoc- skłonił głowę i czekał w milczeniu na odpowiedź.
- Śmiała prośba, Haraldzie- odpowiedziała po dłuższej chwili.
- Wiem pani, ale tylko ty mi pozostałaś - spojrzał błagalnym wzrokiem.
W komnacie zaległa cisza, przerywana tylko trzaskiem, trawionego przez zielony ogień, łuczywa. Przez kilkanaście uderzeń serca, niewiasta wpatrywała się w króla, który zawstydzony spuścił wzrok.
- Czemu miałabym to zrobić, Haraldzie? Czy wiesz, ilu ludzi płacze nad grobami swoich bliskich, nad przyjaciółmi, pogrążonymi w śmiertelnych chorobach? Ilu, ze łzami w oczach i zaciśniętymi do bólu pięściami wyklina Śmierć? Czy wiesz, jaka rozpacz i trwoga szarpie im serca? A są ich tysiące, miliony. Miliony ludzi, którzy cierpią, gdy Ja zabieram im dzieci, współmałżonków, przyjaciół. Czemu to Tobie miałabym pomóc? Czemu to właśnie Twoich próśb miałabym wysłuchać?
Harald przez chwile nie wiedział co odpowiedzieć. Zastygł ze spuszczoną głową, czarne myśli tłoczyły się w jego głowie. Więc jego żona umrze? Stał tak, z pochyloną twarzą, aż po brodzie zaczęły spływać łzy goryczy. Słone krople spadały na posadzkę, jedna po drugiej.
- Pani...- zaszlochał, po czym rzucił się na kolana z głową u stóp niewiasty – Pani, ja błagam! Elfryda to moje życie, to moja pociecha, moja dusza i szczęście. Nie chce jej stracić. Co ja powiem Asmundowi, Pani? Nie chce by dorastał bez matki.- król kurczowo uczepił się szaty kobiety i łkał głośno, wtulając mokrą od łez twarz w szorstki, lniany materiał.
- Wstań Haraldzie. Wstań królu! – głos Władczyni Mroku był cichy, ale stanowczy. Na te wezwanie umarły powstałby z grobu, a co dopiero nasz król, który wstał posłusznie z klęczek, opanowując drżenie kolan. Załzawionymi oczyma spojrzał z napięciem na swojego gościa.
- Wasza miłość trwa już prawie trzydzieści lat. Wiesz przecież Haraldzie, że nic nie trwa wiecznie. Coś musi odejść, by coś mogło przyjść – uśmiechnęła się dwuznacznie, po czym wstała z fotela i zbliżyła się do króla tak blisko, że ten poczuł zapach jej włosów. Ciężki i upojny, przypominający woń lawendy. Czuł też jej oddech na swoim policzku, gdy kobieta wyszeptała mu do ucha:
- Masz syna Haraldzie, prawda?
- Skąd...Nie! Nigdy!- król odsunął się gwałtownie i spojrzał z przerażeniem na Mroczną Niewiastę. Ta zaśmiała się, ukazując biel zębów i... rozdwojony język? Nie, to pewnie przewidzenie.
- Nie! Nie oddam Asmunda! Kocham go równie żarliwie, jak moją Elfrydę! Nie każ mi wybierać!
- Czy życie to nie ciągłe wybieranie, mój drogi? - zapytała tajemniczo i zgrabnymi ruchami przemieściła się w pobliże biblioteczki, stając tyłem do króla. Rozglądała się po zgromadzonych woluminach, jakby czegoś szukała.
- Wy, ludzie, macie wolną wole, dokonujecie wyborów przez całe życie. Ja ci Haraldzie, chce dać wybór, którego człowiek zazwyczaj nie ma. Wybór życia i śmierci. Mogę ci go dać, ale to ty wybierz, czy Elfryda ma wyzdrowieć- mówiąc to, wyłowiła z biblioteczki jakąś książkę i zaczęła ją kartkować.
- Ale nie kosztem Asmunda! Nigdy! Mogę poświęcić życie każdego innego, tylko nie jego...
- A swoje? – zapytała niewiasta, śliniąc palec i ze spokojem przerzucając kolejne strony księgi. Króla zatkało. Pytanie uderzyło go tak, jakby dostał obuchem w głowę.
- Swoje...? – wyszeptał zdezorientowany.
- Tak Haraldzie, twoje życie za życie Elfrydy. Uczciwy układ, nieprawdaż?
Nie raz słyszymy heroiczne wyznanie, że oddałoby się życie za ukochaną osobę. Otóż, w praktyce nie jest to takie łatwe, zwłaszcza, gdy przed oczami naprawdę jawi się nam taka możliwość. Któż nie ceni własnego życia, by go oddawać innej osobie, nawet, gdy jest to wybranka naszego serca. Każdy z was zastanowiłby się z tysiąc razy, zanim dokonałby wyboru. I tak, nasz bohater prowadził wewnętrzną walkę. Wojnę sprzecznych uczuć. Czyżby jego miłość przechodziła próbę? Zacisnął pięści z taką siłą, aż kłykcie zabieliły się pod skórą, pot spływał po karku króla, a kosmyki włosów przykleiły się do twarzy Pomyśleć, że jeszcze dwie godziny temu było mu zimno. Teraz nieprzyjemne uczucie, rozpalało go od środka. Niewiasta odłożyła otwartą księgę na pobliskim stoliku. Uśmiechnęła się niewinnie do króla, pogrążonego w rozmyślaniach.
- Trudny wybór, mój królu? Gdy odsyłasz obywateli pod katowski topór, nie zastanawiasz się tak długo. Kogo poświęcisz, siebie czy Asmunda?- uśmiechnęła się przebiegle. – Zastanawiaj się, a tymczasem chodźmy Haraldzie, przywitajmy gościa – skinęła w stronę wejścia.
Król odwrócił się nerwowo i zamarł, gdy zobaczył postać Asmunda wchodzącego do pomieszczenia. Książe patrzył z ciekawością na sprzęty zgromadzone w komnacie. Gdy spostrzegł ojca, uśmiechnął się szeroko.
-Cześć tato. Szukałem cię razem z Niedźwiadkiem. Nie mógł przejść przez to lustro. Co to za komnata i co robi tutaj ta pani?- wskazał nieśmiało palcem na czarnowłosą kobietę.
- To jest... – król, całkowicie zaskoczony zaistniałą sytuacją, pospiesznie wycierał załzawione oczy i próbował szybko wymyślić jakąś odpowiedź. – To jest...
- Ty musisz być Asmund, prawda? Harald dużo mi o tobie opowiadał. Nie mówił jednak, że taki odważny z ciebie chłopiec. Nie boisz się chodzić tak po nocy?
- Noc mi nie straszna - chłopak dumnie wypiął pierś- Ale kim pani jest?
- Jestem uzdrowicielką. Przyszłam, by pomóc twojej mamie.
- Mama jest bardzo chora- usta księcia wygięły się w podkówkę.
- Wiem, Asmundzie, ale niedługo wyzdrowieje.
- Kiedy? – zapytał z nadzieją w głosie. Niewiasta podeszła do chłopca i ukucnęła przy nim. Harald wzdrygnął się na ten widok, ale nie zaprotestował.
- Kiedy twój tata dokona wyboru- powiedziała kobieta z szerokim uśmiechem, i z przekorą pacnęła lekko palcem w nosek księcia.- A teraz muszę się już zbierać moi drodzy- rzekła, wstając powoli - Haraldzie, - odwróciła się w stronę króla. Mleczne oczy rozbłysły, jak kryształki szronu, w zimowym słońcu- miłość to piękna rzecz. Nie pozwól jej zgasnąć tej nocy. Elfryda jest coraz słabsza - A ty, – spojrzała na księcia - mam nadzieje, że wyrośniesz na tak wspaniałego człowieka, jakim jest twój ojciec - Zmierzwiła mu lekko jasne włosy, po czym ruszyła w stronę wyjścia. Zanim znikła w mroku, można było jeszcze usłyszeć jej śpiew.

Albo ty, albo on, by śmierć ominąć
Albo ty, albo on, by miłość kwitła
By gwiazdeczka twoja, by gwiazdeczka twoja
W mych objęciach nie zanikła...

Gdy ucichły ostatnie melodyjne słowa, Asmund podbiegł do swojego ojca i przytulił się do niego.
- Naprawdę wiesz, jak uleczyć mamę?- spytał z radosną miną.
- Tak Asmundzie, wiem – król beznamiętnie patrzył w pustkę. Usta lekko mu drżały. Wyglądał staro, tak, jakby przybyło mu z dziesięć lat. Oczy miał podkrążone i zaczerwienione. Pojawiły się nowe pasemka siwizny, a ramiona przygarbiły się. – Tak synu, wiem- wyszeptał.
„ Coś musi odejść, by coś mogło wrócić”
- Kocham cię, Asmundzie...- położył dłonie na jasnej czuprynie chłopca, jakby trochę za mocno - ... mój synu - na złote włoski księcia spadły łzy ojca.
- Ja cię też, tato – odpowiedział Asmund, przywierając ufnie do ojca.
Jak owieczka idąca na rzeź...

***

Słoneczne promienie, wpadające przez okno, obudziły Elfrydę. Po raz pierwszy od wielu tygodni królowa poczuła się znakomicie. Usiadła na brzegu łóżka i uśmiechnęła się do słońca mrużąc oczy. Podrapała śpiącego tuż obok Niedźwiadka za uchem. Pies zamruczał z rozkoszy. Haralda i Asmunda nie było w łożu. Pewnie już wstali. Podeszła do okna i mrużąc oczy, wychyliła głowę, wdychając świeże powietrze pełną piersią. Wiatr rozwiał lśniące włosy, a twarz zarumieniła się i przybrała zdrowego koloru. Królowej chciało się skakać, biegać, śmiać, żyć i kochać. Ubrała się w najładniejszą suknie jaką miała, zaplotła włosy w piękny warkocz i wyszła z komnaty, by odnaleźć swoje dwa szczęścia.
Nie znalazła...

***

Ludzie różnie mówili. Jedna ze służących twierdziła, że gdy przechodziła późną nocą korytarzem, w pobliżu tego ogromnego lustra, usłyszała potępieńcze jęki i szlochy odbijające się echem od ścian. Głos podobno powtarzał w kółko:” Krew! Krew!... na mych rękach.. synu...wstań! Co ja uczyniłem?!” wszystko to było zaprawione krzykami, i zawodzeniami. Strażnik, pełniący wartę na zamkowych murach, dostrzegł wczesnym rankiem jakiś cień przemykający na skraju lasu. Postać wyglądała jak człowiek który dźwigał coś na plecach. Wartownik jednak, z powodu sporej odległości, nie mógł wychwycić szczegółów. Jakiegoś wieśniaka, mieszkającego blisko lasu, obudził w nocy ludzki, potępieńczy szloch. Gdy pytano go, co głos mówił, twierdził, że to brzmiało jakoś tak: „ Nie mogę wrócić...! Nie spojrzę jej w oczy...Co zrobiłem?!” Gdy wyszedł z chaty ,sprawdzić kto tak zawodzi, nikogo już nie było. Pewnej praczce, nad ranem zdawało się, że słyszała nad strumieniem smutny, łzawy śpiew. Nie umiała powtórzyć słów pieśni, ale twierdziła, że w piosence było coś o „mej gwiazdeczce” Jak już wspomniałem ,ludzie różnie mówili. A jak było naprawdę? Cóż, trudno rozeznać...

tojestdobrew : :